• Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Krzysztof Penderecki mógł być przykładem, jak trzeba być artystą, jak trzeba być w kulturze. Muzykę traktował Mistrz z powagą i sumiennością (chociaż spóźniał się z realizacją kontraktów). Był wzorem kompozytora, dyrygenta, nauczyciela. Planowanie, doskonałość wykonania, precyzja – bez sentymentów i szaleństw. Miłość? Nie tu! Park w Lusławicach to była miłość, wizja, budowanie mitu. Kupił zdewastowany dwór i resztki parku – potem latami Mistrz Penderecki swoją wizją dopisywał tu ważny dla kultury rozdział, powołał do życia ośrodek studiów muzycznych, zbudował Europejskie Centrum Muzyki. Sadził drzewa, setki drzew. Z krzewów uformował zielony labirynt, w którym chował się, aby myśleć o muzyce. Mówił, że wychodzi z labiryntu z gotową koncepcją utworu.  

Zostałem niedawno wciągnięty w internetową dyskusję o wychowaniu pokolenia, które zakończyłoby epokę niszczenia środowiska, wyczerpywania zasobów planety. A ja martwię się obecnym pokoleniem uczniów, myślę o dzieciach, które w dobie pandemii nie zostały objęte nauczaniem za pośrednictwem internetu.

Kończy się semestr letni, a w poczcie internetowej ciągle jeszcze przychodzą do mnie spóźnione prace zaliczeniowe ze szkoły filmowej. Nie znam tych studentów zupełnie, pracowałem z nimi „zdalnie”, co w moim przypadku oznaczało – korespondencyjnie. Dla mnie i dla nich więcej roboty – oni, nim zakończą semestr, muszą osobnym tekstem zaliczyć każdy wykład, a ja to wszystko muszę sprawdzić. Przeglądam prace dotyczące pomysłów na scenariusze filmów dokumentalnych – i dziś tekst jednej ze studentek uderzył mnie swoją aktualnością. Napisała, że powinien powstać dokument opowiadający o „zagubionych uczniach” – film o dzieciach, które nie miały dostępu do komputera, nie miały warunków do nauki w domu, czasami po prostu nie chciało się im uczyć.

Szkoły nie bardzo potrafią ocenić, ilu uczniów im się zgubiło, rodzice rzadko upominają się o wiedzę dla dzieci, bo czują się współwinni zaniedbań. Mówi się o stu tysiącach „zagubionych”. Czy kiedykolwiek uzupełnią te braki? A braki w nauczaniu religii i ich skutki? Spacerując nad Jeziorkiem Czerniakowskim na warszawskiej Sadybie, spotykam grupki tych nastolatków. Najpierw ogłoszono, że przed wakacjami dzieciaki już nie pójdą do szkoły. Teraz coraz więcej wskazuje na to, że we wrześniu nie wszędzie będzie można zorganizować nauczanie tak, jak było wcześniej. Wiem tylko, że setki tysięcy dzieci miały smutniejszy koniec roku szkolnego, trudniejsze wakacje, biedniejsze, pełne ograniczeń – i to nakłada nowy ważny obowiązek na nas wszystkich. Trzeba już, od jutra i przez najbliższe miesiące, tym skrzywdzonym dać swój czas, swoją uwagę, życzliwość. Trzeba pomysłów na akcje w skali kraju i na milion działań lokalnych w skali rodziny, podwórka, parafii, gminy.

Myślę o tych brakach, o zagubionych uczniach, muszę o tym myśleć, bo zostałem wciągnięty we wspomnianą już internetową dyskusję. Z punktu widzenia entuzjastów, którzy zapoczątkowali dysputę – prawie wszyscy uczniowie świata powinni być uznani za „zagubionych”, bo nie uczy się ich, jak zdobywać szczęście bez zdobywania przedmiotów.

Tom z Ameryki pisze: „Jedynym sposobem ocalenia jest nauczyć ludzi, aby byli szczęśliwi bez niszczenia środowiska. Nauczymy się osiągać szczęście dzięki wartości naszych przeżyć, osobistych doświadczeń. Trzeba czasu jednego pokolenia, aby nauczyć się (a właściwie oduczyć) konsumpcyjnego modelu życia. Trzeba tego czasu, by przekonać się, że doświadczenie, przeżycie może być równie prawdziwe, mocne i cenne jak posiadanie rzeczy. Musimy zacząć z dziećmi, maluchami, młodocianymi, do nich nie możemy mówić o światopoglądzie i filozofii. Tu, w Stanach Zjednoczonych w internecie co chwila napotykam temat: «Rodzicielstwo wychowujące niematerialistyczne dzieci» – tuziny miejsc, setki zaleceń i porad. A wszystkie przygotowane przez doradców finansowych. I wszystko to dobre i użyteczne, rozsądne rady – zaczynające się od wezwania, żeby coś kupić”.

Guy z Francji kpi trochę z Toma: „Oczywiście sercem i duszą popieram projekt zbawczego dla ludzkości prania mózgów dziecięcych. Ale teraz konkretnie, kto ma tego dokonać i jakiej taktyki należy tu użyć? A może tak: Zmobilizować grupę ludzi znanych i wpływowych. Zespół ten zajmie się jakąś wybraną szkołą i przeprowadzi szkolenie nauczycieli, którzy zajmą się Nowym Wychowaniem dzieci. Jak dobrze pójdzie i dziennikarze pochwalą, to powinna powstać reakcja łańcuchowa, która uchroni świat od ekologicznej zagłady”.

Jakaż pewność siebie Toma, gdy pisze: „Nauczymy się osiągnąć szczęście…”. Muszę szanować etyczną motywację i entuzjazm twórców tego pomysłu, nie mogę walnąć wprost: Jesteście poczciwi, ale naiwni. Ten świat stoi na produkcji i sprzedaży przedmiotów, główną narracją mediów jest bajka o tym, że trzeba kupić, pokazać wszystkim, co się kupiło, i stąd czerpać szczęście.

Smutno mi, gdy cytuję tych przyjaciół, którzy ani słowem nie zająkną się o encyklice Laudato si’! – o chrześcijańskich motywacjach postaw ekologicznych. Smutno mi także dlatego, że w głównych nurcie medialnej narracji aż kipi od ekologicznych ostrzeżeń, od proroctw dotyczących klimatu, zaśmiecenia oceanów, wyczerpania surowców. Łatwo jest stawiać przerażające diagnozy. A pomysły na zahamowanie pędu ku produkcji, wzrostowi, zarobkom, konsumpcji – wszystkie potrzebne. Nawet tak mało skuteczne jak ten, by mrówka stanęła na szynach, aby zatrzymać pośpieszny. Papież widział to wszystko przenikliwie pięć lat temu: „ta sama inteligencja, która została użyta do ogromnego rozwoju technologicznego, nie umie znaleźć skutecznych sposobów zarządzania międzynarodowego, skierowanych na rozwiązanie poważnych problemów środowiskowych i społecznych” (Laudato si’, 164).

Myślę o tym, jaki może być pożytek z tych pisanych od ćwierć wieku felietonów ekologicznych. Nie czyta ich ani premier, ani minister środowiska, ani minister oświaty. A ja muszę pisać o zagrożeniach i nadziejach dotyczących spraw o krajowym zasięgu, często o zasięgu planetarnym. Może przydałoby się, aby czytali te felietony prezesi globalnych spółek, sieci internetowych, a także szefowie wielkich organizacji powołanych przez ONZ, jak zajmująca się zdrowiem WHO czy żywnością FAO. Ale nie, tam nie docieram. Piszę jednak, co ma być napisane, wierzę bowiem w cudowną moc słowa, w ludzi dobrej woli. Wierzę także w Opatrzność, która potrzebuje współpracowników wśród podejmujących ważne role społeczne, ale także wśród tych, którzy czasem czują, że nie są ważni, mają się za słabych, osamotnionych, dalekich od struktur władzy. To nie jest rzucanie słów na wiatr ani walenie głową w mur – to są krople zbierające się w strumyczki, tworzące razem nurt, który ruszy z miejsca głazy, zmieni brzegi, przyniesie zmiany. Ludzie jeszcze potrafią rozmawiać o rzeczach ważnych, dzielić się myślami, umawiać się na wspólne działanie. A są jeszcze i tacy, którzy się modlą, pozwalają, aby ich przemieniały słowa modlitw.

Głośno ostatnio o międzynarodowym ruchu młodych o nazwie Extinction Rebellion – można to tłumaczyć jako „bunt przeciw wytępieniu”. Jego głównym celem jest wymuszenie na rządach ogłoszenia alertu klimatycznego, zapoczątkowanie zmian proekologicznych dotyczących energii i transportu. Nie tak dawno kilkuset zwolenników ruchu dało o sobie znać w Polsce. Blokowali przejazd aut na ulicach miast – to wybrana taktyka tej grupy. W Warszawie okupowali ulicę Świętokrzyską, w Krakowie – Krakowską.

– Ooch! Cóż to za ponury czas – wzdycha moja żona. Nie przytakuję jej, chociaż ma rację. Władza koronawirusa nad światem ludzkich instytucji, ludzkich myśli, ludzkich działań i uczuć okazuje się coraz potężniejsza. Musimy widzieć rozsypującą się służbę zdrowia, musimy czuć wstrząsy układów politycznych, a codzienność naraża nas na coraz to nowe trudy, kłopoty i lęki.

Please publish modules in offcanvas position.