cc-riparian-forestTego u nas jeszcze nie było... Wiersz wybitnego amerykańskiego poety Roberta Hassa. To jeden z najważniejszych żyjących poetów USA, a także działacz na rzecz ochrony naturalnych biegów rzek. W Berkeley był sąsiadem Czesława Miłosza, którego wiersze tłumaczył na język angielski, a wśród swoich mistrzów wymienia również Wisławę Szymborską i Zbigniewa Herberta. Jest znanym tłumaczem haiku. W połowie lat dziewięćdziesiątych założył stowarzyszenie „River of Words" promujące ideę ekoliteratury. Nasz wiersz nosi tytuł „Stan planety" i jego tłumaczem jest nasz krakowski przyjaciel Justyn Hunia. Miłej lektury!

Robert Hass
Stan planety (z tomu Skrzydlate i ciemne, Kraków 2015)

Z okazji pięćdziesiątej rocznicy powstania
Lamont Doherty Earth Observatory

1.
Listopad na planecie u schyłku wieku.
Deszcz smaga przednią szybę. Za mętnym szkłem
Rozszalały pacyficzny sztorm wstrząsa sztywnoigłym
Cedrem himalajskim. U jego stóp śliwa japońska
Strząsa deszcz liści o barwie, jaką miałaby
Miedź, gdyby można ją było obedrzeć ze skóry.
U jej stóp paradnym, gibkim krokiem,
Spotykanym u młodych większości ziemskich gatunków,
Przechodzi przez jezdnię mała dziewczynka:
Wiatr targa jej włosy, a czerwony plecak
Na jej prostych plecach, sieczony strugami deszczu,
Plamka za plamką purpurowieje i ciemnieje.
Przedstawicielka sześciomiliardowego, niesytego,
Ciekawskiego gatunku. W plecaku – bogato ilustrowany,
Zaczytany podręcznik „Poznajemy naszą planetę".

Z którego dowie się, że tego miesiąca Ziemia
Odchyliła się nieco w stosunku do Słońca
I że wietrzną pogodę zawdzięczmy chłodnięciu powietrza,
Które jest wrażliwe na temperaturę niczym skóra
Na dotyk kochanka. Przeczyta też tam, że atmosfera,
Zapewne fachowo zwana „troposferą", wchłania
Wyziewy z milionów aut – takich jak moje,
Którym sunę powoli, gdy przechodzi przez jezdnię –
Zamieniając się w cieplarnię. W książce tej pewnie uczą,
Że klimat jest zjawiskiem złożonym i że to może dziać się przez nas.
Z zastrzeżeniem, że jeśli już, to robimy to całkiem nieumyślnie,
Co dziewczynka jest w stanie pojąć, bo tego ranka
Niechcący rozlała mleko. Jest jedną z tych,
Którzy są niesyci tylko metaforycznie.

2.
Poezja powinna być zdolna ogarniać Ziemię,
Odkładać raz po raz na bok przyrodzone sobie idiomy
Żarliwości i odrazy, by wznosić się ponad ludzkie dramaty
I opowiadać o Ziemi – stylem równie rzeczowym
Jak łacina Lukrecjusza, który przed dwoma tysiącleciami
Zdawał Wenus relację o naturze rzeczy: „Która wprowadzasz
Na niebo gwiazd migotliwe kaganki – pisał – sama
Dając początek wszystkiemu, co w świecie żywe".

Zasoby gleby: na wyczerpaniu. Rzeki: grodzone tamami, zatruwane.
Dorsz: bliski przełowienia. Łupacz: bliski przełowienia.
Od Jokohamy i Kamczatki po Seattle i Portland
Łososie pacyficzne biją pyszczkami o tamy i młócąc wodę,
Przepławkami omijają turbiny, gnane szałem rozrodu,
Znacznie starszym niż ludzie, przegrywającym ze zmyślnymi
Metodami podnoszenia plonów kukurydzy i uzysku płucek.
Nie ma już większości prastarych świętych gajów, miłych
Guanyin i Artemidzie, miłych bogom i boginkom
Z niemal każdej książeczki dla dzieci.

Łososie pacyficzne biją pyszczkami o tamy i młócąc wodę, /Przepławkami omijają turbiny, gnane szałem rozrodu, /Znacznie starszym niż ludzie, przegrywającym ze zmyślnymi /Metodami podnoszenia plonów kukurydzy i uzysku płucek. /Nie ma już większości prastarych świętych gajów, miłych /Guanyin i Artemidzie

3.
Lukrecjuszu, doszliśmy do takiej zmyślności, że mechanika
Naszej filozofii przyrody potrafi wyosobniać z meduzy
Własność fluorescencji i wszczepiać ją myszom.
W ciemności takie zwierzęta mżą zielonkawą poświatą.
Jak nieswojo muszą czuć się w swoich ciałach.
Pewien artysta z Chicago – pomyśl o prężnym emporium handlowym
W Dacji czy Tracji – chce posiąść tę metodę,
By sprzedawać jarzące się w mroku psy.

4.
Podręcznik pewnie wyjaśnia też dzieciom,
Jak rozumiemy dziś cud powstania życia:
Oderwana od Słońca materia, płynne jądro
Które do dziś, ze swoich pragłębin, wylewa
Na ziemską skorupę potoki czarnego bazaltu.
Setki milionów lat chmur i deszczu siarki.
Długie stygnięcie. Nie ma na świecie drugiej takiej ciszy
Jak cisza skały sprzed powstania życia.
Obcowałem z taką na meksykańskiej pustyni,

Opodal zielonego jak mech drzewka palo verde. Na jego gałęzi
Przysiadł jakiś owadożerny ptak o lotkach barwy
Porannego nieba. Ten błękit, ta zieleń, ta na wskroś dzika
Czujność ptaka, który nie może wiedzieć,
Jak niezwykła jest jego tam obecność. Wie coś o tym
Ludzki umysł, wpatrzony w czarny skalny ostaniec
Na nadmorskiej pustyni, ciemny jak węgiel i spoisty,
Stargany przez fale i jednorodny: nie ma w nim krztyny życia.

To, że ludzie nie potrafią trwać w zadziwieniu
Musi być darem ewolucji. Gdybyśmy potrafili,
Nigdy nie stanęlibyśmy na nogi. Rychło jednak
Z ptasich piór zrobiliśmy ponętne kolczyki,
Ze sproszkowanej skały – bielidło do twarzy
Z włóknistego drewna – dzidę.

To, że ludzie nie potrafią trwać w zadziwieniu /Musi być darem ewolucji. Gdybyśmy potrafili, /Nigdy nie stanęlibyśmy na nogi.

5.
Gdyby mieszkała w Michigan albo na Ukrainie,
Podczas takich sztormów znajdowałaby na plaży
Wyrzucane na brzeg wapienie z dewońskimi koralami.
A gdyby wiatr obsuszył spoczywające w jej dłoni kamyki,
Musiałaby polizać ich bladą gładź,
By dojrzeć niewyraźne białe cętki,
By odtworzyć obraz życia sprzed trzystu milionów lat:
Plaster miodu z otworami gębowymi.

6.
Komórki jęły się dzielić i rozmnażać.
Skąd się wzięły? W jakim celu? (W naszym stuleciu
W filozofii panowała moda na unikanie pytań,
Na które nie ma odpowiedzi. Pozostawiano je
Kapłanom i poetom, co zapewne byś pochwalał).
Potem bakteria zrodziła zielony pigment.
To był prawdziwy cud. Jakimś sposobem rozszczepiła
Dwutlenek węgla, by żywić się węglem, przemieniać
Go w cukier i wypluwać, uwalniać z sykiem, cząsteczki
DNA, spiralnej muzycznej drabiny cukrów i kwasów.
Stąd oczy, uszy, skrzydła, ręce, języki.
Pancerniki, stroiciele fortepianów, komary, sonety,
Tajne przesłuchania, kiżucze, róże „Margaret Truman".

7.
W miasteczku Tena nad rzeką Napo miejscowi
Opowiadają, że wysięki czarnej lepkiej cieczy w selwie
Są krwią boa tęczowego zwiniętego w kłębek w jądrze Ziemi.
Wyniosłe drzewa tych lasów zamieszkują dziesiątki tysięcy
Gatunków żuka, płazy, których nigdy nie widziało ludzkie oko,
Zmieniające barwę przy najlżejszym powiewie
Poruszającym gorącymi, zielonymi liśćmi. W podszycie –
Ananasowate i storczykowate, których cętkowane płatki
I podobne do macicy bądź ust kwiaty mają kształt pragnień
Z ludzkich snów. I motyle, większe niż dłoń uniesiona,
By złapać piłkę albo odpędzić strach. Nad rzeką –
Szerokolistne figowce, na których stada zgiełkliwych papug,
Nasiono- i owocożernych, pierzchają w nerwowych
Rozbłyskach czerwieni, żółci i seledynu. Powiedzieć, że różane
Lśnienia w mazistym, brunatnym nurcie są młodymi delfinami
Wynurzającymi się przy brzegach, z których ciecze skrzepła ropa –
Ta sama, którą spala silnik mojego auta – może zabrzmieć
Jak poezja łamiąca obietnicę rzeczowości.

8.
W swoim podręczniku dziewczynka przeczyta też,
Że to błyszczące ustrojstwo, co przez całą noc chłodziło
Rozlane przez nią mleko, używa freonów – Lukrecjuszu,
Mistrz twój Epiktet zasadniczo miał rację co do atomów.
Okazuje się, że są elektrycznością kopulującą
W niezliczonych kombinacjach, szukającymi się
Platońskimi połówkami rozdwojonej istoty, mnożącymi się
Na tyle sposobów, na ile wszystkie ziemskie kształty
Są mnogie i złożone; filozof, co twierdził,
Że świat jest ogniem, też miał rację –
Freony reagują z ozonem, gazem,
Który w rześki dzień rozwibrowuje powietrze.
Prawidłowo też nazywałeś je zgromadzeniami,
Jakby ewolucja była gminnym wiecem albo plebiscytem.
(Twoje teorie wiatru i gazów także były słuszne,
Tyle, że jest ich więcej, niż zakładałeś).
Wysoko na niebie ozon stanowi swoisty filtr
Chroniący przed zgubnym dla skóry światłem słońca.
Wchodzi z nim w reakcje owa substancja stosowana
W machinach, dzięki którym żywność jest tak chłodna,
Jakby trzymano ją w śniegu. Tam gdzie tlen z nadfioletu
rodzi ozon, związek ten wypala dziurę w nieboskłonie.

9.
Osuszono bagna wokół Rzymu. Czy wiesz, że twoi ziomkowie
Nauczyli świat wielbić rozłogi zbóż, potęgę i ład
Ścielących się po horyzont zielonych, a potem złotych łanów?
To twoi poeci, ci z pokolenia po tobie,
Opiewali brzemienne nasionami kłosy,
Winnice i gaje oliwne i zwali je
„Uśmiechniętymi niwami". Odtąd nasza biegłość w ślepym
Upraszczaniu jeszcze wzrosła, ale dopiero w naszych czasach
Zdołała brutalnie wyrugować pozostałe formy życia.

Odtąd nasza biegłość w ślepym /Upraszczaniu jeszcze wzrosła, ale dopiero w naszych czasach /Zdołała brutalnie wyrugować pozostałe formy życia.

Nie ma sensu pomstować na naszą ciekawość i chciwość.
Dzięki nim trwamy w czujności. I przy całym swoim ferworze
I nachalności dają się pogodzić z rozumnym umiarem.
Na malowidłach włoskiego renesansu
– U malarzy fresków, którzy po tobie nastali
(W okresie, gdy na nowo odkrywano twoje poematy,
Był bowiem czas, kiedy ty i Wenus poszliście w zapomnienie;
Jak to możliwe, by zapomniano o Wenus?, zapytałbyś)
– Otóż w owym czasie malarze zamieniali nasze pożądanie
W alegorię i taniec Trzech Gracji.
Pierwsza kobieta, krocząca ku tobie, to apetyt
Na życie; ta, która wydaje się odwracać głowę, to cnota,
A trzecia, która właśnie ci mignęła, plecami do ciebie,
To piękno. Taniec podobny jest wirującym konstelacjom.
Uczynili go figurą czegoś szykownego albo uroczego,
Czegoś, co nasz gatunek zawdzięcza rozwadze.
Chciałoby się wierzyć, że ten czarno-biały błysk stada trznadli,
Niesionych październikowym wiatrem, wędrujących na południe
Ku zimowym lęgowiskom, jest jakimś układem tanecznym,
I że ptaki te zastaną w niezmienionym stanie tamte grudniowe łany,
pośród których ich gatunek od trzydziestu wieków odbywa gody.
I że nie podzielą losu kulików długodziobych, które
Bez względu na pogodę latały z Nowej Fundlandii do Patagonii
A dziś nie ma ich pośród ziemskich gatunków. Ostatni żywy okaz
Zaobserwowano w 1964 na teksańskich bagnach.

10.
Cóż począć z naszym gatunkiem? Wiemy przecież
Że kiedyś umrzemy, że na powrót weźmie nas
W swoje objęcia ten mrowiący taniec atomów;
Łatwo nam wyobrażać sobie, że nasze życie jest snem –
Poniekąd bowiem jest nim ten siekący deszcz,
Te ptaki, ten przemoczony plecak dziewczynki,
Kosmyki jej mokrych włosów, przednie wycieraczki,
Ów głos usiłujący przemawiać przez dzielące nas
Stulecia, nawet ta długa opowieść Ziemi,
Tajg, namorzynów, nadtybrzańskich ryżowisk
W letnim skwarze podrzymskich wzgórz – to wszystko
Jest snem, a my gdzieś tam sobie żyjemy, jakby poza tym,
I patrzymy. Od wieków toczą się spory o to,
Czy w twoim zamyśle Wenus była metaforą –
Uchodzisz bowiem za człowieka racjonalnego –
Oraz o to, dlaczego twój poemat kończy się zarazą,
Ciałami składanymi w stosy w świątyniach bóstw.
By niknąć jak sen. Wstępują tu, wpierw jedno,
Potem kilka, aż wreszcie setki, by zapadać się
W trzęsawisku zmroku. Ziemia potrzebuje snu o odnowie
I dlatego tak łatwo opowiadać tę historię od końca do początku –
Wciąż zlatują się ptaki, tysięczne arktyczne stada,
a ona tańczy, kipi życiem.

tłum. Justyn Hunia

Wiersz pochodzi z tomu Robert Hass, Skrzydlate i ciemne. Wybór wierszy z lat 1973-2014, red. J. Hunia, Wydawnictwo Znak: Kraków 2015.

robert-hass

Fot.u góry i miniatura: aut. Joe Mabel (CC BY-SA 3.0) z późn. modyfikacjami: REFA 2016.