Kiedy spojrzeć na mapę Polesia Zachodniego widać, że dominują na niej dwa elementy. Pierwszy z nich to lasy, które zieloną plamą pokrywają znaczną powierzchnię. W zachodniej części Pojezierza Łęczyńsko–Włodawskiego są rozczłonkowane, a im bardziej na wschód, tym bardziej zwarte. Na Polesiu Brzeskim tworzą już niemal jednolity kompleks z rzadka tylko poszatkowany siecią rzek i kiepskiej jakości dróg. Wśród tej soczystej zieleni jak wielki, błękitny wąż wije się Bug, wymykając się z objęć łęgom, które zwłaszcza po stronie wschodniej nieprzerwanym pasem porastają jego brzeg. Liczne, nierównomiernie rozmieszczone jeziora skrzą się błękitem w gęstwinie poleskich lasów, niczym szafiry zgubione przez wędrującego ze Wschodu kupca. I tutaj pewna prawidłowość. Na zachód od Bugu jezior jest więcej (wg prof. Wilgata - 68) jednak są stosunkowo niewielkie i skupione na małym obszarze. Zaś na wschód od tej rzeki jest ich mniej ale rzuca się w oczy ich wielkość. Od miejsca gdzie zbiegają się granice trzech państw: Polski, Białorusi i Ukrainy rozciąga się na wschód Pojezierze Szackie - kraina wielkich jezior Polesia.



Do krainy tej miałem okazję podróżować kilkakrotnie w ubiegłym roku, w towarzystwie dwóch moich przyjaciół: Janusza Kuśmierczyka - prezesa Ekologicznego Klubu UNESCO, aktywnie działającego nad Bugiem i na Polesiu, i Jurija Tymofejuka - dyrektora Regionalnego Centrum Współpracy Ekologicznej we Lwowie. Kompania doborowa, a i cel podróży szczytny. Zamierzaliśmy bowiem zainspirować stworzenie, bodaj czy nie pierwszej na tych terenach, przyrodniczej organizacji pozarządowej - Stowarzyszenia Poleskiego. Struktura ta w zamierzeniu ma być inicjatorem społecznej działalności na terenie nowopowstałego Szackiego Rezerwatu Biosfery i współpracować z podobną organizacją w Polsce, na terenie RB "Polesie Zachodnie". Naszym celem jest Szack i siedziba Szackiego Parku Narodowego, bo komu jeśli nie przyrodnikom powinno zależeć na stworzeniu takiej organizacji. Za środek transportu służy nam wierny Peugeot, który już chyba zna każda dziurę na Polesiu i tą na drodze i tą, gdzie mieszkają ludzie.

Janusz bywał dość częstym gościem na Ukrainie, od niemal 10 lat współpracując z ludźmi po wschodniej stronie Bugu w ramach kampanii "Połączy nas Bug". Nie dziwi zatem fakt, że celnik na przejściu w wołyńskim Jagodinie mówi, bynajmniej nie po ukraińsku, na nasz widok: "ja pomniu etich Poliakiw". Granicę przemierzamy w kilkanaście minut, co jest absolutnym rekordem. Przed nami Wołyń. Miejsce niezwykłe, kraj westchnień i tęsknot wielu starych Polaków - Wołyń naszych przodków, jak mawiają niektórzy. Dziś zamieszkiwany głównie przez Ukraińców. Kraina obficie zroszona niepotrzebnie przelaną krwią tysięcy jednych i drugich. Staram się jednak odsunąć emocje na bok i popatrzeć na Wołyń okiem podróżnika i przyrodnika. Pierwsze, uderzające wrażenie, to pustka i bezkres w porównaniu nawet ze zdawałoby się pustym Polesiem Lubelskim. Miejscowości położone są tu jedynie przy trasach, zaś dalej płaska, rozległa równina dziczejących pól i zarastających łąk. Z rzadka jedynie między bujnymi trawami daje się zauważyć jakichś kilka uprawianych grządek. Patrząc na ów bezkres słucham opowieści Janusza o jego działalności, i Jurka o niechęci Ukraińców z Galicji, czyli prawdziwej Ukrainy, do czerwonego, ruskiego Wołynia. Ukuto nawet złośliwy, nieprzyzwoity dwuwiersz o dziewczynach z Wołynia: "nogi bose, d...pa w glini, moja diwka jest z Wołyni". W Lubomli skręcamy na północ. Wkrótce po prawej stronie wyłania się pierwsze jezioro - Balszoje Zgoranskoje, to znak, że do granicy Parku niedaleko. I rzeczywiście niedługo potem wielki rzeźbiony jeleń "obwieszcza", że wjeżdżamy do Szackiego Parku Narodowego.

W tym miejscu należy się Czytelnikom kilka słów informacji i wyjaśnień. Teren na którym się znaleźliśmy jest najbardziej na północny-wschód wysuniętym zakątkiem Ukrainy, od zachodu graniczy z Polską a od północy i północnego zachodu z Białorusią. Obszar pokryty jest gęsto jeziorami stąd nadano mu nazwę Pojezierza Szackiego. Teren znajduje się na wododziale Prypeci i Bugu, przez Ukraińców nazywanego Zachodnim Bugiem w odróżnieniu od Południowego Bugu, który ma swoje źródła na Podolu i uchodzi do Morza Czarnego. Tym samym Pojezierze Szackie leży na wododziale dwóch Mórz: Bałtyku i Czarnego. Na początku ub. wieku przekopano kanał łączący jez. Świtaź z Prypecią łącząc przez to i zlewiska obu mórz. W ukraińskich słownikach toponimicznych przymiotnik "szacki" łączy się ze słowem "oszatnist" co tłumaczy się jako "piękno". Teren ten pojawia się na kartach historii na początku XV wieku kiedy to król Jagiełło miał tutaj właśnie polować i robić zapasy na wielką wojnę z Zakonem Krzyżackim. Później losy tego obszaru przebiegały różnie. Administracyjnie, na przestrzeni wieków, należał on do różnych ziem, dzielnic, guberni i województw. W II Rzeczpospolitej teren ten wszedł w skład powiatu lubomelskiego należącego do województwa wołyńskiego. Po II wojnie światowej przypadł Ukraińskiej SSR, zaś po ogłoszeniu niepodległości, w wolnej Ukrainie teren Pojezierza Szackiego leży w granicach rejonu szackiego, obwodu wołyńskiego. W 1983 roku na obszarze 32 800 ha utworzono Szacki Park Narodowy - jako drugi tego typu obiekt w USSR. W 1999 roku obszar Parku został powiększony do 49 tys. ha. Teren parku został podzielony na cztery strefy o różnych reżimach ochronnych. Są to strefy: ochrony ścisłej, regulowanej rekreacji, stacjonarnej rekreacji i strefa gospodarcza. Największym bogactwem Parku są jeziora, których jest na jego terenie 24 i zajmują łączną powierzchnie 6 400 ha. Największym z nich jest jezioro Świtaź, zwane "Ukraińskim Bajkałem", o powierzchni 2 600 ha. Ponad połowę powierzchni parku zajmują lasy. W większości są to bory sosnowe, jednak rosną tutaj też świerczyny na południowej granic swego naturalnego zasięgu. Torfowiska, głównie niskie, zajmują ok. 4% powierzchni Parku, są jednak najcenniejszymi ekosystemami. W parku występuje wiele gatunków zwierząt i roślin. Stwierdzono tutaj ponad 240 gatunków ptaków, w tym aż 27 znajduje się w Czerwonej Księdze Zwierząt Ukrainy. Do najcenniejszych należą: puchacz, żuraw, bocian czarny i gadożer. Na wodach Parku koncentracje przelotnych i zimujących ptaków wodno błotnych dochodzą do 12 000 osobników. Najwięcej jest gęgawy. Ponadto występują tutaj duże ssaki jak łoś i wilk. Największe spustoszenia w przyrodzie Parku zrobiły melioracje, głównie te prowadzone w latach 60-tych i 80-tych. Na północy został utworzony Kopajowski System Melioracyjny odwadniający znaczna część Parku i zaburzający stosunki wodne na dużym obszarze. W chwili obecnej przeprowadzane są zabiegi ochronne, buduje się przegrody i tamy na rowach. Są one jednak niewystarczające. W 2002 roku Parkowi nadano status rezerwatu biosfery. Docelowo rezerwat ten wraz z rezerwatem biosfery "Polesie Zachodnie" ma być jednym transgranicznym obszarem chronionym.

Jedziemy szeroką, płaską doliną rzeczną. To dolina Prypeci. Z okien samochodu obserwujemy siatkę rowów, którymi pocięta jest cała dolina. Wkrótce widzimy i samą rzekę. Przyznam szczerze, iż jej widok przyprawił mnie o lekki szok. Ta dumna, wielka rzeka o długości 761 km i powierzchni dorzecza 121 tys. km2 odwadniająca całe niemal Polesie, tutaj wyglądała jak kanał Wieprz-Krzna. Brutalnie wtłoczona w prosty jak strzelił rów i obwałowana, w niczym nie przypominała Prypeci, o której mówili mi przyjaciele z Białorusi. Prypeci, na której wiosennych rozlewiskach można było błądzić kajakiem tygodniami, Prypeci, po której przed wojną pływała osławiona flotylla pińska. To nie była nieujarzmiona rzeka - to był kanał. I jak wynikało z mapy rów ten miał długość kilkunastu kilometrów i ciągnął się w niemal prostej linii od źródeł rzeki położonych koło miejscowości Stolińskie Smolary.

Przed siedzibą dyrekcji Szackiego PN, w Świtazi, wita nas suchy (to najlepsze określenie) wąsaty "kozak" o śniadej cerze - to Wasyl Matejczyk, parkowy ornitolog. Wasyl prowadzi nas do dyrektora Parku. Człowiek około czterdziestki w mundurze ściska nasze dłonie i pyta uprzejmie z czym przyjeżdżamy. Za nim wisi na ścianie godło Ukrainy - tryzub, portret prezydenta Kuczmy (zwyczaj u nas już zapomniany) oraz piękny, barwny ukraiński ręcznik, bogato haftowany, na nim widnieje podobizna Bohdana Chmielnickiego i jakaś długa "oda" zdaje się, że nawet rymowana. Jednym uchem przysłuchując się rozmowie dyrektora z Januszem, staram się jednocześnie rozszyfrować słowa tej "ody". Mimo, że nie mam kłopotów z ukraińskim, to jednak litery tego wiersza są stylizowane na starocerkiewny, co utrudnia czytanie. Ostatecznie zapamiętuję tylko słowa hetmana o pięknym, złotym, wolnym i dzikim stepie, i o tym aby po śmierci tam właśnie go pochowali. Wychodząc, zauważam wiszącą na przeciwległej ścianie przepiękną panoramę jeziora Świtaź zrobioną zdaje się przy pomocy obiektywu szerokokątnego z samolotu. W swoim "Ilustrowanym przewodniku po Wołyniu" wydanym w Łucku w 1929 roku dr Mieczysław Orłowicz, słynny polski krajoznawca, tak opisuje wieś Świtaź, w której się znaleźliśmy: "Na południowym brzegu Świtazi Wołyńskiej [jeziora - przypis K.W.] wśród piasków duża wieś ruska Świteź o 2.000 m. z cerkwią prawosławną przerobioną z unickiej. Są to dawne dobra Branickich, które po konfiskacie rząd rosyjski nadał gen. Dragomirowi. W okolicy ogromne przestrzenie nagich piasków, tzw. Tatarskie Hołmy." Tatarskich Hołmów niestety nie zobaczyliśmy, ale za to udaliśmy się nad Jezioro Świtaź. Przyznam iż zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Zda się że jest wielkie jak Śniardwy, ale zupełnie inne - spokojne. Wody jego nawet z daleka wydają się błękitne, nie zaś brudnobure jak wody Śniardw. I co ważne dla oka przyrodnika, błękitu tego nie razi biel żagli ani nie dochodzi stamtąd warkot motorówek. Szeroka i płytka strefa litoralowa ciągnie się aż poza zasięg wzroku, tak że trudno wręcz uwierzyć, że jezioro ma 58 metrów głębokości. Podobnie jak trudno uwierzyć słowom wspominanego już Orłowicza, że w wyniku przekopania kanału do Prypeci poziom wód w Świtazi spadł o kilka metrów, bo musiało by być ono wówczas znacznie większe powierzchniowo. Nad samym jeziorem ruch turystyczny jest niewielki, jakieś nieliczne punkty gastronomii, można powiedzieć - przypadkowe. Boleją nad tym bardzo sąsiedzi z Polski, gdzie nawet na licznych jeziorach łęczyńsko-włodawskich obserwuje się już przekroczenie chłonności turystycznej terenu, a tu "takie wielkie jeziora się marnują". Rzecz jasna nie podzielam tej opinii, zwłaszcza, że jest to wszak park narodowy.

Wyjeżdżamy dalej "w park". Znając niechęć Ukraińców, zwłaszcza z Haliczyny, do języka rosyjskiego, pytam Wasyla czy mogę rozmawiać z nim w tym języku. W odpowiedzi słyszę: "my wosiemdziesiat liet gawarili pa ruski, no tolka dziesiat pa ukraiński". Co jadący z nami Jurko rodowity Lwowiak, kwituje z przekąsem po polsku "no chyba trzysta osiemdziesiąt lat gadaliście po rusku". I oto mam pierwszy przykład regionalnych niechęci. Przejeżdżając przez Szack miasteczko, w którym przed wojną był sąd pokoju, a dziś jest siedzibą rejonu z niecierpliwością czekam kiedy ujrzę inne szackie jeziora. Opisy z przewodnika Orłowicza nie są bynajmniej zachęcające: "Pejzażowo nie są one zbyt interesujące, gdyż mają brzegi płaskie i piasczyste." Przed nami wyłania się jezioro Lucemer, zwane przez Orłowicza Leśmierzem. Dużą niedogodnością jest brak punktów widokowych. Z płaskiego brzegu to dość duże jezioro jawi się jako gładka tafla wody z unoszącym się nad nią wrzeszczącym ptactwem. Niedaleko jeziora Lucemer widzę wzniesienie najwyraźniej ludzką ręką uczynione, pytam Wasyla o nie. "Tu przed wojną stał polski dwór" - słyszę wyjaśnienie. Dyplomatycznie nie pytam co się z nim stało...

Wracają znów przez Szack uzmysławiam sobie, że gdzieś tutaj 27 i 28 września stoczyła swój przedostatni bój Brygada Korpusu Ochrony Pogranicza pod dowództwem gen. Wilhelma Orlika-Rückemanna. Wycofujący się aż z dalekiego Dawidogródka, nękani ciągłymi potyczkami z Sowietami KOP-owcy natknęli się w okolicach Szacka na sowiecką 52 Dywizję Strzelecką. W dwudniowym boju niemal doszczętnie ją rozbili niszcząc 8 czołgów, 1 amfibię i 5 samochodów. W odwecie Sowieci, swoim zwyczajem, rozstrzelali 500 polskich jeńców. Mijamy Szack i Świtaź i kierujemy się w stronę wielkiej wsi Pulmo leżącej na trzykilometrowym przesmyku między jeziorem Pulemieckim (drugim co do wielkości jeziorem Pojezierza Szackiego) i Świtazią. Wyjeżdżając tuż za Świtaź mówimy sobie jak swego czasy generał Bronisław Wieniawa-Długoszowski: "skończyły się żarty, zaczęły się schody". Oto bowiem asfaltowa droga którą jechaliśmy kończy się, a przed nami koszmar - przedwojenna droga z "kocich łbów" w zasadzie niemożliwa do przejechania samochodem. Przypomina mi forteczną drogę na Przedmościu Terespolskim twierdzy Brześć. Początkowo nawet próbujemy po niej jechać, ale w trosce o stan samochodu jak i własnych organów wewnętrznych zjeżdżamy na równoległą do niej piaszczystą drogę polną. Po drodze do Pulma zajeżdżamy jeszcze do tzw. Turbazy - jednego z dwóch na terenie Parku kurortów. Zdecydowanie socrealistyczny styl tego miejsca "psuje" budowana niewielka cerkiewka o sinych ścianach i pozłacanych kopułkach. Przed nami wieś Pulmo. Przyznam, że zachwyciła mnie ta wioska, jeśli tak można powiedzieć o miejscowości gdzie żyje 1,5 tysiąca mieszkańców. Wzdłuż drogi "ułożone" są przyczołkami niewielkie drewniane chaty pomalowane w charakterystyczne dla tej części Polesia kolory - różne odcienie zieleni, żółci i wszelkich niebieskości. Drewniane okiennice, często pięknie rzeźbione, zwykle są bordowe. Malowniczego stylu wsi nie psuje nawet za bardzo pomnik- obelisk z minionej epoki i szkoła. Wokół wsi widzę jednak niewiele pól uprawnych zastanawiam się głośno, z czego tylu ludzi żyje. "Z przyzwyczajenia i 100 hrywien renty" słyszę nieco złośliwy głos Wasyla.

Objeżdżając szerokim łukiem jezioro Świtaź kierujemy się w stronę Lisowej Pisni kurortu położonego nad jednym z najładniejszych szackich jezior - Pisoćnem. Sanatorium położone wśród sosnowych lasów rzeczywiście sprawia wrażenie miejsca gdzie można odpocząć i odzyskać siły. Idziemy nad Pisoćne. Jezioro z podobna jak nad Świtazią szeroka strefą litoralową otoczone jest wieńcem lasów. Ich ciemna zieleń kontrastuje z błękitem jeziora. Nad brzegiem w toni można zobaczyć raki. Ciepła woda i miałki piasek zachęcają do kąpieli. Nie możemy jednak tu zabawić zbyt długo, bo czeka nas jeszcze jedno jezioro. Wyjeżdżając z Lisowej Pisni kierujemy się w stronę miejscowości Mielniki. I znów myśli biegną do krwawego września 1939 roku. To w okolicach Mielnik Sowieci brutalnie, na oczach żołnierzy zabili 18 polskich oficerów. Dzięki staraniom Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa oficerowie ci zostali ekshumowani i pochowani na miejscowym cmentarzu. Naszym celem jest jednak jezioro .... którego nie ma na mapach. Nie wiadomo z jakiego powodu, ale na oficjalnych mapach obwodu wołyńskiego w skali 1 : 200 000 jeziora tego nie ma, mimo iż są znacznie mniejsze od niego. Jezioro Krymno. Droga do niego nie jest prosta. Bez pomocy miejscowych pewnie byśmy tam nie trafili. Przebijając się piaszczystą drogą polną w końcu musimy "porzucić" nasz "wóz terenowy" na skraju lasu, za którym zaczynają się już trzęsawiska trudne do przejścia pieszo. Co prawda Jurko ostrzega nas, że to teren przygraniczny (do granicy z Białorusią jest nie więcej jak 3 km) i że poza przemytnikami nikogo tutaj nie spotkamy, to jednak jakoś bez obaw zostawiamy auto i zagłębiamy się w błotnistą przestrzeń przed nami. Po około 1,5 godzinie wędrówki w czasie której odnalazłem gniazdo remiza, rowy pełne grzybieni i grążeli oraz fragment podmokłego olsu z czermienią błotna, przed nami jawi się Krymno. Jest znacznie mniejsze od pozostałych, ale bardziej dzikie. Nie widzimy śladu ludzkiej bytności, jezioro opasuje zwarty las a w jego toni odbijają się ciemne deszczowe chmury nadając mu nieco mroczny charakter. Zabawiamy tu chwilę i wracamy przy intensywnym nawoływaniu derkacza z pobliskich łąk. W Szacku wita nas ulewny deszcz.

Na koniec mam okazję wziąć udział w lekcji demokracji po ukraińsku. Stowarzyszenie, w sprawie założenia którego tutaj przyjechaliśmy, zawiązuje się w ciągu kilku minut. Tłumacząc słowa dyrektora Parku na polski, odbyło się to tak: "ty Wasyl będziesz prezesem, ty Andriej sekretarzem, a ty Natalio skarbnikiem". Pozostało jedynie dopełnić formalności administracyjnych i prawny - niestety dopełniane są one do dziś.

W drodze powrotnej do domu wstępujemy na obiad do pobliskiej restauracji. Po obiedzie zastanawiamy się dlaczego za sałatkę z ogórków zapłaciliśmy tle samo co za resztę posiłku. Krótki ale intensywny pobyt nad szackimi jeziorami mimo wszystko pozostawił uczucie niedosytu, bo wszak Szacki Park Narodowy to nie tylko jeziora, choć one tu dominują. To lasy, malownicze i cenne uroczysko Krasny Bor, liczne torfowiska. To również wiele innych "atrakcji" dla przyrodnika jak choćby zimowe liczenie wilków. Wszystko to jeszcze chciałbym zobaczyć i przeżyć.

Krzysztof Wojciechowski