Kiedy kończyłem studia geologiczne na Uniwersytecie Wrocłąwskim pod kierunkiem wspaniałego lwowskiego profesora Henryka Teisseyre, dostałem jako temat pracy magisterskiej zrobienie mapy geologicznej wycinka okolic Wojcieszowa Górnego w Górach Kaczawskich. Geologicznie temat był trudny, krajobrazowo okolica cudowna. Aby urządzić się jak najtaniej podczas prac polowych, wynająłem pokoik w poniemieckim gospodarstwie, w którym mieszkała samotnie starsza wdowa, repatriantka zza Buga, pani Bandurska. Sprawdziłem na niemieckich mapach topograficznych. Przysiółek, w którym stał domek, nazywał się Rodeland. Pytałem miejscowych - nie miał jeszcze polskiej nazwy. Kiedy nieco później dotarłem do polskich map tego terenu, dalej owa grupka domów nie miała swojej nazwy, pojawiła się natomiast nazwa, od której zrobiło mi się cieplej na sercu – Góra Bandurskiej. Lesiste wzgórze tuż przy granicy „mojej mapy” zostało nazwane od nazwiska cichej, samotnej wiejskiej kobiety, której wojna zabrała ojczysty dom, rodzinę, sąsiadów.

Świat, który jest naszym środowiskiem naturalnym, zostaje przez nas oswojony poprzez nazywanie. Nazywaniem bierze się w posiadanie. Nienazwane trudno pokochać. „Lasy amazońskie”, „dolina Rospudy”, „Puszcza Białowieska”. To nie tylko nazwy, to także ważne dla ekologów hasła.

To proceder stary jak cywilizacja – rzeki, góry, miejscowości biorą często swe nazwy od ludzi. Świat, który jest naszym środowiskiem naturalnym, zostaje przez nas oswojony poprzez nazywanie. Nazywaniem bierze się w posiadanie. Nienazwane trudno pokochać.
Nauka, która się nazwami zajmuje – onomastyka – to wiedza potrzebna historykom, geografom, etnografom, ważna też dla tych, których interesuje ekologia człowieka. Nazwy mobilizują nieraz uczestników kampanii ekologicznych – czynią z nich konkret. Takim emocjonalnie przeżywanymi konkretami są „lasy amazońskie”, „dolina Rospudy”, „Puszcza Białowieska”. To nie tylko nazwy, to także ważne dla ekologów hasła. Kiedy byłem na moim pierwszym kursie wspinaczkowym w Rudawach Janowickich ze zdumieniem stwierdziłem, że wśród skałek jest i taka, która nazywa się „Zipserową Turnią” – a Tadzio Zipser, młody asystent Politechniki Wrocławskiej był na kursie teoretycznym nauczycielem technik wspinaczki i topografii Tatr. A w Tatrach – to już wiedziałem nieco wcześniej – pełno jest nazw związanych z ludźmi – choćby „Żleb Drege’a”, „Pościel Nowickiego” czy „Tery’ego Chata”. Podobnie z nazwami przysiółków w podhalańskich wsiach. W całej Europie moc jest nazw miejscowych tworzonych od patronów lokalnych parafii i klasztorów.
W tym nazywaniu niewiele jest sprawiedliwości. Kolumb odkrył Amerykę, ale dał jej nazwę Włoch na służbie monarchów Hiszpanii i Portugalii, kartograf i kupiec Amerigo Vespucci. Ten nie chciał swojej sławy, on tylko jeden amerykański kraj nazwał wedle swojego pomysłu – Małą Wenecją – Wenezuelą. Ale opisał tak ciekawie swoje odkrywcze podróże, że drukowane od 1503 jego listy stały się sensacją czytelniczą. Nie żeglowanie dało mu sławę, ale kunszt pisarski.

Trafiła ostatnio do mnie książka, która nad tymi problemami kazała mi pomyśleć głębiej. To starannie wydany „Atlas lądów niebyłych”. Podtytuł brzmi: „Największe mity, zmyślenia i pomyłki kartografów”, a autorem jest Edward Brooke-Hitching, syn antykwariusza, kolekcjoner osobliwości, o którym czytam na ostatniej stronie okładki „Mieszka w Londynie wśród stert zakurzonych starych map i książek”.
Oglądam w tej książce elegancko reprodukowane mapy, czytam objaśnienia i muszę myśleć o tym, jakie motywacje skłaniały ludzi, aby nazywali swoimi imionami nieistniejące wyspy, przylądki, miasta i łańcuchy górskie. Dążenie do sławy, chęć wyprzedzenia innych, chęć przypodobania się władcom, chęć przykrycia swoich win blaskiem nowych zdobyczy.

Oto przykład – Gamalandia. Po tym, jak w 1511 roku wody cieśniny Malakka ubarwiła krew muzułmanów pokonanych przez portugalskich zdobywców, nowi władcy ważnego szlaku zaczęli robić krociowe interesy. Czytamy: „miejscowy kapitan Joa^o da Gama (prawnuk słynnego Vasco da Gamy), prowadził lukratywne, acz nielegalne interesy z Hiszpanami. W 1585 roku o tym procederze zrobiło się głośno i da Gama umknął przed karą za ocean – do Acapulco. Po rejsie obwieścił odkrycie nowego lądu na północ od Japonii. Mimo wątpliwej reputacji informatora ziemia ta, nazwana „Gamalandią”, pojawiła się na mapach jako grupa wysp, a później dziwnym sposobem rozrosła się do rozmiarów dużego lądu…”

Odkrywam w tym albumie coś z książki-gadżetu, coś z erudycyjnej plotki, coś z wiedzy-rozrywki. Ale co milsze – mam tu odwołanie się do czasów dziecinnych, do wysp pirackich i szczęśliwych królestw mazanych kredkami na ostatniej stronie kajetu do polskiego. Z tego rosły potem młodzieńcze marzenia o podróży, o bajecznych krajobrazach, które czekają. To już o krok od ekologicznego myślenia o ziemi, którą nie tylko trzeba poznawać, ale i ratować. Z takich wzruszeń wyrastały nie tylko pokolenia obieżyświatów, żeglarzy, alpinistów, także przyrodników, ekologów!

jak wielkie znaczenie wychowawcze może mieć praca z dziećmi ukierunkowana na poznanie nazw miejscowości, rzek, ulic

Niewiele się mówi o emocjonalnych elementach wiedzy. Chyba tylko w teologii i w historii literatury ten problem wynika w sposób oczywisty z przedmiotu poznania – bo trudno sobie wyobrazić teologa obojętnego wobec dobroci Boga, albo literaturoznawcę, którego nie uwodzi uroda ojczystej poezji.

Myślę też o tym, jak wielkie znaczenie wychowawcze może mieć praca z dziećmi i młodzieżą ukierunkowana na poznanie i zrozumienie nazw miejscowości, rzek, ulic. Myśląc o nazwach, smakując je, łatwiej jest pokochać swoją małą ojczyznę, zrobić z niej kraj swoich życiowych nadziei i swojego ekologicznego obowiązku.

Piotr Wojciechowski

 Horodło rzeka PW

Fot. aut. Roman Galar - z przyjacielskiej wyprawy na Kresy Ocalone. Kiedy się patrzy z Wałów Jagiellońskich w Horodle - Bug ma się nisko w dole pod nogami.